Jak nie miażdżymy paradygmatów zarządzania ryzykiem, jak w ostatnim artykule, to przeglądamy sobie różne źródła i źródełka dotyczące zarządzania ryzykiem; nawet czasami mamy wrażenie, że jak na tutejsze zaawansowanie risk manadżmentu jesteśmy „overskilled” jak powiedziano pewnemu znajomemu emigrantowi, którego posadzili w kasie, a chował w zanadrzu za duże „skillsy” i doświadczenie. Ale przyznajemy, szybko się tam na nim poznali i… Ale to już zupełnie inna historia. A i u nas idzie uliczny wiatr zmian, czujemy w powietrzu rosnące zainteresowanie ryzykiem wystarczy choćby spojrzeć w szklane okienko i zaraz widać, że wielkim ludziom, jak mawiał poeta, rosną skrzydła i…. tak dalej, ha, ha.
No więc porzuciwszy te porobocze (bo właśnie jesteśmy po robocie) docinki wpadliśmy gdzieś przypadkiem na takie oto źródełko o outsourcingu (link), gdzie porusza się temat nurtujący na pewno niejednego z tysięcy Czytelników Ryzykonomii, a mianowicie: jak tu nie będąc mega wielką firmą zorganizować sobie risk manadżment.
Tak, outsourcing może być częścią odpowiedzi na to pytanie, zamiast tworzenia „z kopyta” własnych komórek zarządzania ryzykiem i mnożenia etatów i kosztów ku radości ZUSa.
Tak, jeżeli nie jesteście mega korporacją budowanie risk manadżmentu w oparciu o zewnętrzną siłę „merytoryczną” może i musi w dzisiejszych kryzysowych czasach (choć jak zapodano tu i ówdzie „kryzys już się skończył”) sensowną alternatywą.
Oczywiście trzeba zauważyć, że small biznes amerykański i polski to co najmniej różnica trzech zer w bilansie i Pi and eLu . Ale – tym bardziej. Sami pracujemy tu i ówdzie, nawet jeżeli nie jako risk manager „na godziny” to jako doradca pomagający zdeterminowanym zarządom przygotować strukturę zarządzania ryzykiem w organizacji, odpowiednie polityki i procedury, przeszkolić ludzi, poprowadzić Warsztaty Identyfikacji Ryzyka.
Nie udajemy, że się tu nie reklamujemy jako Interim Risk Managerowie, bo prawdopodobnie część co bardziej przemyślnych Czytelników już to odkryła (sic!) ale, zostawiwszy na boku naszą nieskromną prywatę, takie działanie ma sens i kosztowy i, nazwijmy go, merytoryczny.
Klasycznym błędem „pierwszych kroków” wdrażania ERM-u może być po-uczestniczenie w jednym, dwóch szkoleniach i nabycie przekonania, że już, już wiemy wszystko. Nawet potrafimy mapę ryzyka namalować. (A ten dyskusyjny koncept mamy już, nawiasem mówiąc, od pewnego czasu na naszym anty-paradygmatowym celowniku w Redakcji….)
Kliknij ! |
Prawdziwa wiedza, to truizm, tkwi w szczegółach i doświadczeniu, a tego się od ręki nie zdobywa. Stąd też i na świcie popularność różnych doradców, całkiem zasłużona zazwyczaj, choć znowu mamy wrażenie i „zadanie domowe” jest przez tamtejszych doradców odrabiane znacznie solidniej. Wystarczy choćby wejść na różne „zachodnie” fora dyskusyjne jakie tam spory i dyskusje się prowadzi, kiedy u nas – cisza, tak jakby wszyscy-wszystko wiedzieli. Albo – co gorsza – bali się powiedzieć. A kto pyta nie błądzi przecież. O dostępności pisanych źródeł o ERM w naszych bibliotekach czy czytelniach (tak, są i u nas czytelnie, z zakurzonymi woluminami) nie wspominając…
Wreszcie co naszym zdaniem jest olbrzymią korzyścią outsourcingu (także przeliczalną i na koszty i na czas) pozwala łatwo „kupić” wiedzę i zorientować się co naprawdę firma/organizacja potrzebuje. Nie bez powodu znany na świecie kej study wdrażania ERM-u z Hydro One wspomina, że po próbach oparcia się wyłącznie na outourcingu zdecydowano się na prowadzenie dalszych prac przez już wyedukowane własne kadry, choć wciąż wykorzystywano wiedzę doradców zewnętrznych. I dobrze. Można i tak byle sensownie. I o to chodzi. I wilk syty i owca syta.
I to by było na tyle, o risk manadżmentowym outsourcing na dziś.
Pliki cookie Aby zapewnić sprawne funkcjonowanie tego portalu, używamy pliki cookies („ciasteczka”). Jeśli nie wyrażasz na to zgody opuść portal.