Muszę przyznać, że nie jest to pierwszy, ani drugi tekst „szpitalny”, który powstał pod szyldem Ryzykonomii jakby to sugerował powyższy tytuł. Ba, o ryzyku w podmiotach leczniczych (by użyć precyzyjnego określenia z ustawy o działalności leczniczej z 2011 roku) pisaliśmy wielokrotnie. Trudno jednak byłoby dzisiaj powiedzieć, żeby to pisanie nasze i innych (bo trochę się go w naszym kraju uzbierało, lecz uczciwie mówiąc nie za dużo) odniosło specjalne efekty.
Dziś jesteśmy w środku cyklonu pandemii i zarządzanie ryzykiem w szpitalu, które jest wręcz oddzielna dziedziną, jako Healthcare Risk Management (HRM) byłoby nam potrzebne jak nigdy. Niestety obawiamy się, że niewiele go mamy dzisiaj.
I nie piszemy tu o heroicznych wysiłkach medyków czy innych organów odpowiedzialnych, ale o zintegrowanych, holistycznych, zawczasu zaplanowanych działaniach, które powinny nam pomóc w walce z epidemią. Na to jest za późno i choć ad hoc tworzone są różnego rodzaju procedury, struktury, poradniki to jest to już musztarda po obiedzie, bo „mleko się już wylało”.
Przeoczono zarządzanie ryzykiem.
Przeoczono we wspomnianej ustawie o podmiotach leczniczych, choć zaraz po jej uchwaleniu powiało wiatrem zmian, także w przedmiocie ubezpieczeń szpitali (ale jak wiadomo i z tego mało co z tego wyszło). Stąd i o zarządzaniu ryzykiem błędów medycznych, medical malpractice, u nas nazywanych „zdarzeniami medycznymi” wciąż możemy tylko pomarzyć.
Wcześniej była inna szansa, na pierwszy rzut wykorzystana, bo Ustawa o finansach publicznych z 2009 roku sensu stricto i literalnie wprowadziła obowiązek zarządzania ryzykiem.
W zasięgu oddziaływania tej regulacji znalazło się wiele podmiotów leczniczych, także tych quasi prywatnych, bo w formie prawnej różnych spółek, ale z publicznymi właścicielami. Stąd i te „niepubliczne” podmioty zaczęły wdrażać elementy tak zwanej kontroli zarządczej. Powiało optymizmem.
Tamże znalazło się zarządzanie ryzykiem, jako tak zwany „Standard B” w formie może niedoskonałej, może nieprecyzyjnie opisanej, ale zawsze. Więc i zapisano setki rejestrów ryzyk w szpitalach i lecznicach (tak, tak!), a z nimi stosowne procedury. A w Ministerstwie Zdrowia na pewno. Jakąś.
Niestety już po paru latach okazało się, że zarządzania ryzykiem stało się „ćwiczeniem” czysto biurokratycznym, a tworzone procedury zajęły miejsca przysłowiowych „pułkowników”.
Więc i ta szans została zmarnowana. A przypomnijmy, że zarządzanie ryzykiem w podmiotach leczniczych jest szeroką koncepcją budowania odporności organizacji na ryzyko rozumiane jako zagrożenie, a jednocześnie służącą wykorzystywaniu ryzyk pozytywnych, pojawiających się szans. W szerszym kontekście zarządzania ryzykiem jest jednym z fundamentów ładu organizacyjnego, zbioru zasad i reguł spajających każdą organizację.
Sposobów praktycznej realizacji zarządzania ryzykiem w podmiotach leczniczych jest wiele. Jak się wydaje panuje zgoda, że zarządzanie ryzykiem jest pewnym procesem, składającym się etapów, powtarzalnym i nigdy się niekończącym. Ze względu na specyfikę działalności podmiotów leczniczych wykształciło się także specyficzne, branżowe podejście do zarządzania ryzykiem. Jednak i tutaj sięga się po uznawane dobre praktyki, skodyfikowane zbiory reguł zarządzania ryzykiem, standardy zarządzania ryzykiem, tak, aby było ono jak najbardziej efektywne i służyło osiąganiu celów organizacji.
Nie są to jakieś odkrywcze koncepcje, bo zarządzanie ryzykiem jest szeroko stosowane w lecznictwie na całym świecie. „Zwykły”, „branżowy” ERM.
Choć oczywiście i teraz ktoś powie, że „inni mieli i co im to dało?”. Być może. Ale to się jeszcze okaże, gdy pojawią się miarodajne i naukowe analizy w tym względzie.
Prawdą jest, że różne kraje różnie sobie z pandemia wirusa radzą. Ale tam gdzie sobie radzą lepiej, nie jest to rezultat posiadania lepszej wiedzy medycznej, ale skuteczniejszego zarządzania, w tym zarządzania ryzykiem bez wątpienia. Finlandia, Niemcy, Tajwan, są przykłady.
Wreszcie przecież nie o to chodzi, żeby narzekać, a to klasyczny kij, którym okłada się tych, którzy ostrzegają przed ryzykiem; wpierw kiedy ostrzegają, a potem kiedy się kłamie, że nikt nie ostrzegał.
Chodzi o to, żeby przerobić swoje lekcje z kryzysów, owe „lessons learned” spopularyzowane w zarządzaniu projektami. „Pomysł” by nauczyć się czegoś na własnych (choć pewnie byłoby lepiej na cudzych) błędach. Bo tego możemy być pewni: następna pandemia i inne katastrofy globalne, jak ta klimatyczna, to tylko kwestia czasu.
Pliki cookie Aby zapewnić sprawne funkcjonowanie tego portalu, używamy pliki cookies („ciasteczka”). Jeśli nie wyrażasz na to zgody opuść portal.