Społeczeństwa Zachodu, choć z wielkim trudem i niechętnie zaczynają przyswajać sobie świadomość, że to może spotkać każdego, w czasie wyjazdu na wakacje, na spotkanie biznesowe, wszędzie, tutaj. Przykładem tego wypierania ryzyka jest wołanie na puszczy ostrzegających, że i w Polsce bomba w końcu wybuchnie. I może nie aż tak długo będziemy czekać, bo nadchodzący big event w Krakowie jest idealnym celem dla żądnych rozgłosu terrorystów. Jak to zresztą u nas bywa, jesteśmy „zwarci i gotowi” i już same takie deklaracje powinny jeżyć włos na głowie przywołując historyczne reminiscencje.
Deklarowanie bezpieczeństwa jest zresztą samo w sobie po prostu szkodliwe. Sam paradygmat bezpieczeństwa jest dzisiaj skompromitowany, jest czas zarządzania ryzykiem, optymalizacji niemożliwego do wyeliminowania ryzyka, gdzie postępowanie ważone jest kosztami – korzyściami wyboru dalekich od ideału opcji. Globalne społeczeństwa są coraz bardziej narażone na polityczne i ekonomiczne szoki wywołane aktami terroru, choć zapewne akurat nasza tragiczna historia daje nam pewien mentalny handicap do potencjalnych zdarzeń z ofiarami liczonymi nawet setkami i całe szczęście nasz chata z kraja.
Ale już nadchodzące utrudnienia w transferach ludzkich, a więc i w handlu, fragmentacja niby zjednoczonej Europy musi wpłynąć na naszą gospodarkę jako ryzyko polityczne, jeżeli nie wprost, to drogą ekonomicznego zarażania w sieci międzynarodowych łańcuchów dostaw. I znowu, wielkość ryzyk ewokowanych przez obklejonych semtexem szahidów jest trudna do oszacowania, bo ta naprawdę nikt nie wie, w jakim przebraniu się do nas przedzierają, choć są tacy, którzy mówią, że już tu są.
W końcu jednak to i owo wiemy choćby, co nas może czekać. Będą nowe, niespodziewane formy ataku, a ich ultymatywnym celem będzie antagonizacja społeczeństw, choć oczywiście spadki kursów akcji też są pożądane, ale to raczej efekt uboczny, podobnie jak ofiary.
Skoro o ofiarach mowa, to dobrze byłoby rozważyć jaki jest akceptowalny poziom ryzyka, ile to wyniesie w jednostkach pieniężnych. Póki co, możemy na pewno powiedzieć, że koszty finansowe są te bezpośrednie i te, które ujawnią się w dłuższym okresie. Amerykańskie źródła twierdzą na przykład że, przy tamtejszych regulacjach, (niedawno przedłużyli Terrorism Risk Insurance Act) są w stanie ubezpieczeniowo rozproszyć ryzyko związane z aktami terroru do kwoty 27 miliardów dolarów, powyżej koszty będzie musiało wziąć na siebie państwo. Na tą kwotę potrzebny byłby jakiś big event, typu brudna bomba w centrum miasta, czy inne zdarzenia z charakteru masowego ataku ABC.
My w Polsce nie mamy ani tej świadomości, ani szacunków, o zarządzaniu ryzykiem wciąż mówi się, że jest modne i… tylko się mówi. Ustawy mamy na papierze, ale to nie ustawy zarządzają ryzykiem, nie ustawami buduje się świadomość społeczną i resiliance na kryzysy, także terrorystyczne.
Zresztą, zostawiając ryzyki polityczne i schodząc na przyziemny poziom, to zarządzanie ryzykiem w czasach terroru powinno się budować od dołu, choć ton powinien być nadawany z góry. Zwiększenie naszych szans przetrwania o kilka, a może i więcej procent, kiedy się już „to” wydarzy jest możliwe . Eksperci od terroryzmu wskazują na kształcenie w sobie świadomości potencjalnego zagrożenia, zrozumienia gdzie jesteśmy, w jakim otoczeniu, jakie mogą być tego reperkusje. Jeszcze niedawno ludzie, którzy zastanawiali się na imprezie gdzie są wyjścia awaryjne (które regularnie bywają zamknięte), jakie są potencjalne drogi ucieczki mogli być traktowani jako niespełna rozumu. Dzisiaj takie „sytuacyjne” zarządzanie ryzykiem może być potrzebne każdemu z nas. I szczerze mówiąc, wybaczcie Czytelnicy tę osobistą dygresję na koniec, choć zdarza mi się „bywać”, nigdy nie lubiłem ciasnych sal, tysięcy ludzi stłoczonych, z dala od bezpiecznego wyjścia.
Pliki cookie Aby zapewnić sprawne funkcjonowanie tego portalu, używamy pliki cookies („ciasteczka”). Jeśli nie wyrażasz na to zgody opuść portal.