Poniżej zamieszczamy artykuł, który ukazał się na portalu profesjonalistów LinkedIn, wcześniej w Gazecie Ubezpieczeniowej.
Na LinkedIn działa też, przypominamy, grupa dyskusyjna „Zarządzanie ryzykiem”, która ma już 57 (dyskutujących na temat) członków. Dołącz ! Dowiedz się więcej o zarządzaniu ryzykiem od praktyków biznesu. (link)
…….
„No woman, no cry” śpiewał w swoim sławnym songu Bob Marley, co zdaniem prowadzącego program w jednej z rozgłośni można w pewnych okolicznościach, nawet jeśli niedokładnie, to jakże malowniczo przetłumaczyć na polski jak powyżej. Ale, wbrew pozorom nie będzie dzisiaj o problemie udziału kobiecości w zarządzaniu (nie tylko) ryzykiem, choć to temat mocno okołowyborczy, a więc i na czasie. Będzie za to kilka słów na temat języka zarządzania ryzykiem korporacyjnym, który co tu dużo ukrywać, zawiera sporo tajemniczych i często niepolskich określeń, choćby tak zwanych anglicyzmów właśnie.
Na pewno niejednego purystę, językowego patriotę razi jak łatwą karierę, szczególne w biznesowym
i korporacyjnym świecie robią różne anglojęzyczne określenia. Pół biedy jeszcze, kiedy mamy do czynienia wprost z oryginalną formą. Jednak jakże często, z mniej lub bardziej tajemniczych przyczyn, różne biznesowe określenia są spolszczane, czasem z pewną dozą słowotwórczej fantazji. Ot, choćby zwrot „skonsiderować” (rozważyć, ocenić), które wynaleziono kiedyś w atmosferze kolejnych „dedlajnów” pewnej korporacji. O „sejlsach”, „repach” czy wszechobecnych superwajzorach-menadżerach nie wspominając. Wyginęli nam kierownicy i tylko urzędnicy jeszcze bronią okopów świętej Trójcy ze swoimi naczelnikami i referentami.
Nie jest oczywiście celem autora tego tekstu konkurować z Bralczykiem czy Miodkiem… a skoro o nim mowa to, dla zainteresowanych, dysponuję jego własnoręczną opinią na temat tego starego dylematu: czy „ryzyko” ma liczbę mnogą? No więc, może mieć według Miodka, dlatego odtąd śmiało zarzucajcie wasze Zarządy nowymi „ryzykami”, a może liczba mnoga przytępi ich apetyt na ryzyko!
A właśnie. To popularne słowo „apetyt”, chyba rzadko wcześniej w polskim stosowane poza gastronomią, dziś przeniesione żywcem z angielskich finansów służy na określenie „wielkości ryzyka, w szerokim sensie, jakie organizacja jest gotowa zaakceptować na drodze do osiągnięcia wartości”. Tak mówi amerykański standard zarządzania ryzykiem COSOII (tajemniczy i skomplikowany skrót, którego nawet lepiej nie tłumaczyć). Zresztą w samym COSO, tym popularnym na świecie przewodniku po zarządzaniu ryzykiem korporacyjnym znajdziemy określenie „integrated framework”, czyli „zintegrowana struktura ramowa”. Brzmi imponująco, nieprawdaż?
Choć niewiele można z tego zrozumieć, o ile się nie wie, że „framework” to po prostu opis tego, jak zarządzanie ryzykiem” powinno się „dziać” w organizacji. Rzecz to niezwykle ważna, bo przecież zarządzanie musi być systematyczne i uporządkowane, a nie byle jakie, z doskoku.
Zresztą już samo tłumaczenie etykietek elementów składowych procesu zarządzania ryzykiem natrafia na różne zasadzki. No, bo mamy ryzyka assessment (szacowanie), a w ramach tego identyfikację, analizę (analysis) i ocenę (evaluation) ryzyka. Na pewno mógłby się Polak zastanawiać, dlaczego „ewaluacja” to część szacowania, a nie odwrotnie, ale uczciwie trzeba przyznać, że nawet tak bogaty język jak polski ma swoje ograniczenia i tłumacze, tym razem normy ISO 31000 jakoś musieli sobie poradzić z synonimami. Porada jest prosta, żeby wykuć tę procesową kolejność „na blachę”, bo już samo znaczenie poszczególnych kroków zarządzania ryzykiem jest bardzo ważne i istotne dla powodzenia tego procesu. No, więc także dla właściwego „postępowania” z ryzykiem, a nie tylko jego zmniejszania czy unikania. Innymi słowy, w ogólności: dla jego odpowiedniego z „angielska” mówiąc, traktowania (treatment).
Z ryzykiem postępujemy przez wprowadzenie popularnych „kontrolsów”, czyli mechanizmów kontroli ryzyka. „Mechanizmem” jest na przykład redukowanie ryzyka i jest nim także zakup ubezpieczenia, konsekwentnie jest nim również nic nie robienie, czyli akceptowanie ryzyka…. no był ten świat kiedyś mniej skomplikowany!
Jeszcze jeden charakterystyczny przykład: właściciel, czyli ryzyka „owner”. Znowu mógłby się, kto oburzyć: jak to „właściciel”? Jak można być „ właścicielem” czegoś, co się jeszcze nie wydarzyło? Można i trzeba. „Właścicielstwo” ryzyka jest całkiem celnym znaczeniowo wskazaniem, że istnieje ktoś, kto za ryzyko odpowiada, zna je i może je „uprawiać”, tak jak właściciel uprawia ogródek działkowy. Oczywiście bycie „właścicielem” nie zawsze jest witane z wdzięcznością odwrotnie do przedmiotu porównania z rynku nieruchomości. I żeby być uczciwym, to w dyskusji o zarządzaniu ryzykiem często proponuje się rozróżnienie tej funkcji na accountable (odpowiedzialnego), czyli „właściwego” właściciela ryzyka i responsible (też odpowiedzialnego), czyli wykonawcę konkretnych działań związanych z ryzykiem. Jeżeli potraficie to zręcznie przetłumaczyć, proszę piszcie!
To tylko parę, co jaskrawszych przykładów jak się nam język zarządzania internacjonalizuje (dla równowagi mamy i rusycyzmy), ale dzieje się tak najwyraźniej we wszystkich obszarach zarządzania i risk menadżement wcale tu chyba nie przewodzi. Być może, kiedyś dorobimy się lepszych polskich odpowiedników, ale przynajmniej na potrzeby tego tekstu nie udało mi się ich wyguglać w weekend na ajpadzie….
Pliki cookie Aby zapewnić sprawne funkcjonowanie tego portalu, używamy pliki cookies („ciasteczka”). Jeśli nie wyrażasz na to zgody opuść portal.