Na pewno nikt tak dobrze jak ubezpieczeniowcy nie rozumie, że świat jest dzisiaj pełen nowych „fikuśnych” ryzy, bo to i cyber i odpowiedzialność cywilna, i własność intelektualna i regulacje coraz bardziej udziwniane… Ale też zawsze pamiętają i z tą wiedzą dzielą się z klientami, że fundamentem ryzykonomii jest adresowanie ryzyk starych jak świat, których źródłem jest Matka Natura. Ot choćby pogoda, a w tym stare jak świat ryzyko powodzi, którym już Noe zarządzał z nienajgorszym przecież skutkiem. Ale czy my, nad Wisłą czegokolwiek nie tylko z Potopu (haha, nie tylko tego) sie nauczyliśmy ?
Powodzi, prawie biblijnych nie brakuje nam również w Polsce; pamiętamy powódź tysiąclecia z 1997 roku, 56 ofiar i straty szacowane na 3,5 miliarda dolarów. Potem pomniejszych powodzi też wystarczyło ba, wydarzają się one w coraz mniej oczekiwanych miejscach. Tak, jak ostatnie zalanie centrum Gdańska, wielu domów i biznesów. I co mniej znane, przerwanie na kilka tygodni w efekcie tegoż nawalnego deszczu funkcjonowania odcinka Pomorskiej Kolei Metropolitalnej, dopiero co szumnie otwartej miliardowej inwestycji współfinansowanej z funduszy unijnych.
Oczywiście zmiany klimatu to jedna sprawa, ta hipoteza ma swoich zwolenników i wiernych przeciwników, ale nie ma przy tym wątpliwości, że samych powodzi będzie coraz więcej. Choćby z tego powodu, że wszystko naokoło zabetonowujemy, woda nie wsiąka (ot, truizm) w ziemię, płynie gdzie chce, przelewając się z wciąż zbyt małych zbiorników retencyjnych i nieuregulowanych rzek. Więc powodzi będzie więcej, tak jak na nowo wykreowanych działalnością ludzką terenach zalewowych w Gdańsku. Koszty ekonomiczne powodzi też rosną, kraj się bogaci, powstają fabryki, sklepy i mieszkania, infrastruktura.
Oczywiście, ubezpieczenia majątku na wypadek powodzi to jedna sprawa, z tym jak zawsze u nas słabo. Ale inna sprawa, to podejmowanie działań, przede wszystkim zaradczych, budujących naszą narodową i lokalną odporność na wodne ryzyko. Tematu gospodarki wodno-kanalizacyjnej i wiekowych zaniedbań nie będziemy tutaj poruszać, przypomnijmy jednak, że doskonałym i przecież nie aż tak drogim pomysłem (w stosunku do potencjalnych strat) miało stać się zewidencjonowanie ryzyk powodziowych kraju za pomocą tak zwanych map zagrożenia powodziowego.
Imperatyw mapowanie zagrożenia powodziowego pochodzi jeszcze z regulacji Unii Europejskiej z 2007 roku, a powtórzony w nowelizacji rodzimego Prawa Wodnego z roku 2011. Niezwykle pożyteczne ćwiczenie, które już do 2017 roku miało dać obywatelom i inwestorom wszelkiej maści i rodzaju, wiedzę na przykład o tym, z jakim ryzykiem powodzi musimy się liczyć na terenie, na którym żyjemy i pracujemy lub pracować i żyć planujemy. Co kluczowe, mapy takie miały być obowiązkowo brane pod uwagę przy sporządzaniu planów zagospodarowania przestrzennego. Wszystko łatwo dostępne i skomputeryzowane w ramach Informatycznego System Osłony Kraju przed nadzwyczajnymi zagrożeniami (ISOK).
Oczywista oczywistość, żeby nie budować tam, gdzie będzie wielka woda, choć są i tacy, co by woleli, bo taniej, bliżej lub wygodniej, co ma być to będzie, ale cena takiej lekkomyślności jest wysoka i w dłuższym okresie czasu nieuchronna.
Niestety miało być dobrze, ale wyszło jak zawsze, bo już w ubiegłym roku nowelizacja ustawy Prawo Wodne wprowadziła fakultatywność „brania pod uwagę” sporządzonych już map ryzyka powodziowego przy planach zagospodarowania przestrzennego. Miało to wynikać z możliwej ich niewiarygodności, które to podejrzenie samo w sobie jest ciekawe, bo jak można było zauważyć, od jakiegoś czasu praca nad pożytecznym ćwiczeniem mapowania powodzi wrzała powszechnie i jak się domyślamy nie bez kosztowo.
Niedawno zaś przypłynęła z kręgów około ministerialnych kolejna informacja, że nie ma (na razie) pieniędzy na sporządzenie „poprawnych” map ryzyka powodziowego, więc obecne mapy można, ale nie trzeba brać pod uwagę przy planowaniu rozwojów miast i wsi. Trzeba też zauważyć, że oprócz wyjaśnień kosztowych pojawiają się i takie, że to również efekt presji wywieranej na regulatora ze strony samorządów, którym owe mapy ograniczały możliwości rozbudowy i rozwoju. Ale czy obecni inwestorzy zalani przyszłą wodą, którą przewidywały owe „nieobligatoryjne” mapy ryzyka popowodziowego nie wytoczą w przyszłości samorządom procesów o odszkodowania, oto kolejne pojawiające się pytanie. Ciekawe też jak do kwestii mapowania podejdą ubezpieczyciele, mając świadomość, że inwestycja powstaje na terenie uznanym, choćby wstępnie, za teren zalewowy.
Jak by nie było, nie chce się wierzyć w aż taką narodową lekkomyślność i lekceważenie dla wielkiej wody. Argument antyrozwojowy i kosztowy zmyje zaś nieuchronnie gromadząca się w chmurach, czekająca na kolejną ulewę stu lub tysiąclecia, woda. Ani od Noego, ani nikogo innego nic się nie nauczyliśmy, niestety.
Pliki cookie Aby zapewnić sprawne funkcjonowanie tego portalu, używamy pliki cookies („ciasteczka”). Jeśli nie wyrażasz na to zgody opuść portal.